Dnia 8 stycznia 1914 roku przyszedłem na świat jako ósme dziecko rolnika
Ignacego Żurowskieg, gospodarującego na trzynastu dziesięcinach (15 hektarach)
niezbyt urodzajnej ziemi. Przede mną światło dzienne ujrzały trzy siostry:
Werusia (Weronika), Jula i Jadzia oraz czterech chłopców: Franek, Ignaś, Józef i
Julek. Po mnie siostra Gienia, a dwa lata później najmłodszy brat, Janek. Teraz,
kiedy obliczam, ile każde z braci i sióstr miało w tym czasie lat, odejmuję od
wieku najstarszego brata, urodzonego w roku 1899, po dwa lata i w ten sposób
mogę ustalić wiek poszczególnych członków rodziny.
W naszej rodzinie, oprócz matki Anny z Borówków, żyła starsza siostra ojca,
czyli nasza ciotka Antonina i obca zupełnie, przygarnięta na dożywocie, starsza
kobieta, Barbara, której nazwiska nie mogę przypomnieć, chociaż osobiście
wycinałem je na jej krzyżu mogilnym po jej śmierci. To musiało być w roku 1924
lub 1925, bo umiałem już dobrze pisać. Uczęszczałem do szkoły powszechnej w
miasteczku Worniany, na Wileńszczyźnie.
W pierwszych tygodniach po urodzeniu chowałem się zdrowo, odżywiany mlekiem
matki i codziennie zawijany lnianym powijakiem, tak, że nie mogłem ruszyć ani
ręką ani nogą. Wyglądałem jak kukiełka, mająca tylko głowę. Odwijano mnie kiedy
się zmoczyłem lub zacząłem płakać. Po zmianie powijaka kładziono mnie do kołyski
umocowanej na sznurach zwisających z sufitowej belki. Zasypiałem, lecz czasami
budziłem się za szybko i zaczynałem ponownie płakać. Wtedy matka dawała mi do
ssania zamiast smoczka, którego w tym czasie na wsi jeszcze nie stosowano,
namoczony i okurzony mak, zawinięty w lnianą szmatkę. Wszystkie niemowlęta były
tak chowane od najdawniejszych lat.
[pokaż cały tekst] [ściągnij w dokumencie rtf]