Kronika kolarskiego obozu SKS Liceum Ogólnokształcącego w Olecku
Uczestnicy obozu:
Żurowski Władysław kierownik obozu
Szymański Bolesław przewodniczący Rady Obozu
Tertel Eckard kwatermistrz
Niedźwiedzki Stanisław kronikarz i korespondent
Rymsza Bohdan sanitariusz i fotograf
Nowicki Bogdan
Gajewski Czesław
Krasiński Tadeusz
Start
Zanim wyruszyliśmy w długą podróż na żelaznych rumakach w dniu 3 lipca 1956r.
odbyła się pierwsza zbiórka organizacyjna uczestników obozu w liczbie ośmiu, na czele
z niżej podpisanym, a mającym pełnić funkcję kierownika. Nie stawił się jedynie
Ciechanowski, który wyjechał do Knyszyna zaraz po zakończeniu roku szkolnego,
pozostawiając swój adres i 100 zł, tytułem opłaty, którą mieli wnieść również
do kasy obozu wszyscy na przejazd powrotny ze Szczecina do Olecka.
Po ustaleniu dokładnej trasy obozu, rozdaniu dresów, koszulek, menażek i omówieniu
innych spraw mniej i więcej ważnych, ustalono ostatecznie termin odjazdu z Olecka na
dzień 10 lipca, o godzinie 8.00., polecając kronikarzowi napisanie krótkiej wzmianki do
gazety Białostockiej.
W dniu 10 lipca prawie wszyscy zjawili się punktualnie, oprócz sławnego ze spóźnień
Rymszy, zwanego popularnie "Bodzo". Zabrakło na starcie Ciechanowskiego i
Wojciechowskiego Janka, któremu ojciec nie pozwolił na wyjazd. na Ciechanowskiego
czekaliśmy jeszcze do czasu przybycia następnego pociągu, a ponieważ i tym nie
przyjechał, o godz. 9.20 ruszyliśmy w drogę, żegnani przez naszego dyrektora i pana
Wąsowskiego. Dyrektor odprowadził nas aż do Jasiek, bo równocześnie z nami wybrał
się na połów ryb.
Pierwsze słupki kilometrowe mijały jeden po drugim, a po godzinnej jeździe
zatrzymaliśmy się w lesie koło Dunajek na pierwszy krótki postój, podczas którego
raczyliśmy się poziomkami. Po kilkunastominutowym odpoczynku pomknęliśmy dalej.
Niestety, długo to nie trwało. Już po kilku kilometrach w moim tylnym kole zabrakło
powietrza. Przymusowy postój na zmianę dętki i zamianę opony tylniej na przednią i
odwrotnie trwał około 20 minut, po czym kontynuowaliśmy dalsze kręcenie pedałami.
Do Giżycka zajechaliśmy już bez wypadków lecz tu spotkała nas pierwsza przygoda.
Przyglądając się nad jeziorem Międzynarodowej Spartakiadzie LPŻ, postradaliśmy
bańkę na mleko, która służyła nam ubiegłego roku na obozie kajakowym. Ktoś z
miejscowych łobuzów zdjął ją ze steru i poszedł chyba na jagody. Eckardowi
zginęła również rączka gumowa od kierownicy. W obawie przed dalszymi kradzieżami
ulotniliśmy się z szybkością odrzutowców z niegościnnego miasta, udając się do
celu dzisiejszego pierwszego etapu, który znajdował się w Rynie. Tu, zawdzięczając
naszemu kwatermistrzowi Eckardowi, szybko znaleźliśmy nocleg i kuchnię, w której
mieliśmy przygotować posiłek wieczorny i ranny.
Krótka kąpiel w jeziorze, pomiędzy moknącymi w jeziorze balami drzewa odświeżyła
nas zupełnie, a jeszcze lepiej czuliśmy się po skonsumowaniu obfitej kolacji,
złożonej z gwiazdek, ale nie z nieba, a z makaronu zakupionego w Giżycku, białej kawy
i bułek z masłem.
Długo w nocy nie mogliśmy usnąć, dowcipkując i dzieląc się pierwszymi wrażeniami.
W. Żurowski
10.07.1956.
Pierwszy etap.
Po wielu przygotowaniach nasz obóz wędrowny ruszył w drogę. Skład ekipy zmniejszony
został w ostatniej chwili o dwóch uczestników i w podróż ruszyło nas ośmiu, razem z
kierownikiem Władysławem Żurowskim. Wyjazd poprzedziły wspólne zdjęcia, w tym jedno
z dyrektorem naszej szkoły.
Pierwszy odcinek trasy Olecko Giżycko 56 km, nie ciekawił nas zbytnio, gdyż
większość z nas znała go już dawno. Prawie cały czas mieliśmy wiatr czołowy i
wspinaliśmy się na wzniesienia. W dolinach co kilka kilometrów, a niekiedy kilkaset
metrów, leżały jeziora, przeważnie wąskie i długie. Na tym odcinku
"nawaliła" naszemu kierownikowi dętka.
Po przybyciu do Giżycka oglądaliśmy regaty wioślarskie dezetek o obsadzie
międzynarodowej na dystansie 1500 m. Regaty te były jedną z konkurencji wieloboju
morskiego. Pierwsza na mecie zameldowała się obsada Bułgarii przed obsadą Związku
Radzieckiego i polski. Obsada Chińskiej republiki Ludowej zajęła dalsze miejsce.
Reprezentacja naszego województwa zajęła 10 miejsce.
O godzinie 17.15 kontynuowaliśmy dalszą podróż z Giżycka do Rynu 20 km.
W Rynie urządziliśmy nocleg i kolację u znajomego gospodarza jednego z członków
obozu. Nocleg mieliśmy na resztkach słomy w stodole. Nikt się tym nie przejmował i po
dobrej kolacji przyszedł dobry sen.
S. Niedźwiedzki
kronikarz
11.07.1956.
Drugi dzień jazdy
Rankiem obfite śniadanie, sprawdzenie i oliwienie rowerów, podziękowanie za gościnę
uprzejmym gospodarzom i ruszamy w dalszą drogę. Po przejechaniu 200 m ulicą brukowaną
kocimi łbami rozlega się potężny wystrzał. Pechowiec Czesiek Gajewski łapie gumę.
Pozostawiamy go z kolegą na ulicy, a sami idziemy do miasta po zakupy pamiątek.
Reperacja dętki, a właściwie zamiana starej na nową trwa tylko 15 minut, po czym
kręcimy dalej. Drogą z Rynu do Mrągowa jest prawdziwą przyjemnością Krajobrazy są
cudowne i nadzwyczaj malownicze. masa jezior, lasy, teren lekko pofałdowany i wspaniała
szosa, wszystko to wpływa na świetne samopoczucie nas wszystkich. mamy łagodne podjazdy
szosą do góry i dosyć strome zjazdy w dół.
Tempo jazdy jest umiarkowane i chociaż dziennie przejeżdżamy dość znaczną ilość
kilometrów, nikt nie czuje się zmęczony.
Mrągowo jest położone malowniczo nad jeziorem. Jest to miasto powiatowe lecz bez
porównania większe od olecka, mało, prawie minimalnie zniszczone.
Ulice są ludne i zabudowane ładnymi budynkami. Dużo jest sklepów,
kawiarni, jest bar mleczny, którego np. brak w Olecku.
Wysyłamy stąd widokówki do swych rodzin i jedziemy dalej do Biskupca 26 km. Po drodze
mijamy Zamek w Sorkwitach.
Dwie godziny jazdy i znowu zwiedzamy nowe miasto. Domy w nim są stare, ulice brukowane,
przeważnie kocimi łbami. Sklepów jest dużo. Są nawet takie, jakich my nie mamy w
naszym mieście. Należy zaznaczyć, że sklepy te są dobrze zaopatrzone. Po zjedzeniu
obiadu ruszamy w stronę Olsztyna odległego o 38 km. 8 km przed Olsztynem zatrzymujemy
się na nocleg w szkole, we wsi Nikielkowo. Miejscowa nauczycielka przyjmuje nas bardo
gościnnie, oddając do dyspozycji izbę szkolną, własną kuchnię oraz szopę z sianem.
Nikielkowo Olsztyn Ostróda
Małdyty Karolewo
Nikielkowo, jak już wspomniałem, to wieś podmiejska, nie uwidoczniona nawet na naszej
samochodowej mapie. Wspominam o niej jedynie dlatego, że była miejscem naszego drugiego
noclegu i początkiem trzeciego etapu. Ktoś niewtajemniczony zdziwiłby się z
pewnością, gdyby wiedział, że wszystkie nasze noclegi urządzane były na wsi lub
też na przedmieściach u gospodarzy w stodole zamiast w schroniskach miejskich. Otóż
postanowienie to powzięliśmy ze względów oszczędnościowych, licząc się z tym, że
pieniądze, które musielibyśmy wydać na opłacenie kosztów noclegów, możemy z
powodzeniem przeznaczyć na polepszenie wyżywienia. Czy nam się to uda? Zobaczymy w
dalszym ciągu. Na razie wszystko układa się pomyślnie. 8 km dzielących nas od
Olsztyna przemknęliśmy niepostrzeżenie. Olsztyn, miasto wojewódzkie, podobał się
wszystkim bez wyjątku. Zwiedzaliśmy je przez 3 godziny. Uwagę naszą przykuły
imponujący ratusz, zamek i inne zabytki.
Po spożyciu drugiego śniadania i poczynieniu zakupów ruszyliśmy w
drogę do Ostródy. na przedmieściu Olsztyna z wielką przyjemnością skorzystaliśmy z
pozwolenia i obejrzeliśmy lotnisko Aeroklubu Olsztyn. Na lotnisku odbywały się starty
szybowców na holu. Dokładnie przyglądaliśmy się startom i lądowaniu dwupłatowca
zw. "kukurużniakiem", nie mogliśmy się jednak doczekać na lądowanie
szybowców. Z dużym zainteresowaniem oglądali wszyscy samolot typu "Zlip 26"
oraz "Jastrząb" i "Czapla". Największej rozkoszy z oglądaniem
samolotów i lotniska doznawał Bolo Szymański, zwany popularnie
"Odrzutowcem". Niestety, postój nasz przy lotnisku nie mógł trwać w
nieskończoność, gdyż musieliśmy ruszać do Ostródy, gdzie zaplanowaliśmy zjeść
obiad. Na trasie zdarzył się kronikarzowi nieprzyjemny wypadek. Wjeżdżające pod
stromą górę po wyboistej drodze uszkodził poważnie piastę tylnego koła. W efekcie
nie mógł podjechać nawet pod małe wzniesienie. Aby nie opóźniać podróży,
puszczono kronikarza naprzód, aby po równej szosie jechał szybkim tempem, a pod górę
zdążył przed wszystkimi podejść z rowerem piechotą.
Ostróda okazała się miastem przypominającym nasze Olecko. Położona jest nad Jeziorem
Drwęckim; podczas lata miasto to często odwiedzają turyści.
W restauracji, do której zawitaliśmy na obiad, panował duży ruch, tak, że przerwy
między daniami przeciągały się do granic wytrzymałości. Obiad, jak i we wszystkich
innych restauracjach, był "nietęgi", toteż po wyjściu z lokalu kupiliśmy
na deser czereśnie i zaopatrzyliśmy się w prowiant na kolację i śniadanie, które to
posiłki przyrządzaliśmy zwykle sami i podczas których dopełnialiśmy niepełne po
obiedzie żołądki.
Ostródę pożegnaliśmy bez żalu i po przejechaniu jeszcze przeszło 30
km zatrzymaliśmy się na nocleg między Małdytami a Elblągiem we wsi Karolewo, o
której należy obszerniej napisać ze względu na porządki panujące w gospodarstwie
pełnomocnika, który nas ulokował u siebie. O tym gospodarstwie można by nabazgrać
kilka stron, ale najlepiej wyrazić opinię swoją w jednym dosadnym zdaniu:
"Smród, głód, nędza i ubóstwo". Niby wszystkiego mają w bród, ale
porządku ani za grosz. W mieszkaniu, podobnie jak i na podwórku, pełno psów, kotów,
kur, gęsi, kaczek i indyków. Całe to towarzystwo tylko czatuje na moment nieuwagi z
naszej strony, aby pochwycić znienacka kawałek chleba, masła czy tez kiełbasy.
I właśnie korzystając z chwili nieuwagi, jeden z piesków chwycił ćwiartkę masła i
rozpoczął ją konsumować. Na szczęście gospodyni zdołała jeszcze uratować
połowę, wyrywając ją z paszczy żarłoka. Później przy kolacji mieliśmy wielką
uciechę, bo niektórzy z nas, nie wiedzący nic o wypadku, zjedli ze smakiem napoczęte
przez psa masło, a ci, co byli wtajemniczeni, śmiali się do rozpuku i żartowali z
kolegów.
Nocować mieliśmy na poddaszu lecz jak się tam dostać, kiedy nie ma drabiny? Jeden ze
spryciarzy wdrapał się na górę, drugi stanął na opartych o ścianę drzwiach i
rozpoczął rzucać do góry plecaki. W pewnym momencie stojący na drzwiach stracił
równowagę i zleciał na ziemię. Na szcęście upadek nie był groźny. Gospodarz
widząc to, postanowił zmontować na poczekaniu drabinę. W ten sposób powstała, po
czterech latach gospodarki, pierwsza drabina do włażenia na poddasze. Żona gospodarza
żartowała później, mówiąc, żeśmy zbudowali drabinę, której dotychczas
brakowało.
12.VII.1956.
Karolewo Pasłęk Elbląg
Malbork
13.VII.1956 r. O godzinie 7.30 ruszyliśmy w dalszą drogę do Elbląga. Teren był
równinny z małymi wzniesieniami, szosa utrzymana w dobrym stanie. Po 20 km minęliśmy
Pasłęk, w którym już w okresie podboju ziem przez Zakon Krzyżacki powstał gród
warowny, a wokół niego miasteczko umocnione w XIV wieku potężnymi murami. Dotychczas
istnieje jedna z wież z bramą o pięknej architekturze gotyckiej.
W drodze do Elbląga pod większe wzniesienia kronikarza
"holował" Gajewski.
Miasto Elbląg jest duże i ludne, posiada szerokie ulice, zabudowane ładnymi gmachami.
Po ulicach kursują tramwaje, jak w Olsztynie. Elbląg jest miastem powiatowym, ale
śmiało mógłby uchodzić za miasto wojewódzkie.Miasto bardzo ucierpiało podczas
ostatniej wojny, gdyż cała dzielnica leżąca nad kanałem jest doszczętnie zburzona.
Sklepów w Elblągu jest dużo, lecz na takie miasto dwa czy trzy sklepy z artykułami
żelaznymi to stanowczo za mało, toteż z trudem udało się kronikarzowi zreperować
rower i to w podrzędnym komisie technicznym.
Dziwiliśmy się wszyscy, że w sklepach uspołecznionych brak jest części rowerowych.
Po spożyciu obiadu w restauracji I klasy wyruszyliśmy do malborka, dawnej stolicy
potężnego ongiś Zakonu Krzyżackiego.
Malbork 13.VII.1956.
Zwiedzaniem Zamku zmęczyliśmy się bardziej niż całodzienną jazdą,
toteż każdy z przyjemnością skorzystał z krótkiego odpoczynku w cieniu studni, z
której niegdyś Krzyżacy czerpali wodę.
Podczas zwiedzania nasz nadworny fotograf zrobił dużo zdjęć lecz niestety większość
z nich została prześwietlona lub niedoświetlona, a i te, które zamieszczamy
pozostawiają dużo do życzenia.
Mecz stulecia
Po przybyciu do Malborka i rozlokowaniu się w Kałdowie po drugiej stronie Nogatu, zasi
zapaleńcy sportowi nawiązali kontakt z miejscową młodzieżą i zamówili mecz
siatkówki, którego niestety, pomimo najszczerszych chęci, nie mogliśmy wygrać,
ponieważ z jednej strony byliśmy zbyt przemęczeni 90kilometrową jazdą, a z drugiej
sędzia zbyt literalny nie zwracał uwagi na nieczystą grę naszych przeciwników.
Ostatecznie spotkanie zakończyło się wynikiem 2:1. Ponieważ przykro nam było
opuścić boisko jako pokonani, zdecydowaliśmy się rozegrać dodatkowe spotkanie
trójkami, na co gospodarze chętnie się zgodzili, pomimo późnej pory. Pierwszego seta
przegraliśmy do 12tu, a drugiego wygraliśmy do 5ciu.Tak więc spotkanie trójkami
pozostało nierozstrzygnięte, gdyż zapadające ciemności nie pozwoliły na
kontynuiowanie dalszej gry.
Malbork Gdańsk
Wczesnym rankiem pożegnaliśmy dawną stolicę Zakonu Krzyżackiego, kierując się przez
Tczew do Gdańska. Dojeżdżając do Tczewa, zatrzymaliśmy się na moście przez Wisłę.
Jak nas poinformował strażnik, most ten ma 1250m długości i 25m szerokości. Z obu
stron mostu znajdują się wejścia do podziemnych pomieszczeń, w których za czasów
okupacji mieściła się załoga wojskowa, a obecnie są one opuszczone i
zaniedbane.Strażnik opowiadał nam o tych podziemiach niestworzone rzeczy, pomimo to nie
obawialiśmy się tam wejść lecz szybko cofnęliśmy się, bo ciemności nie pozwalały
poruszać się po nieznanych korytarzach.
Do Tczewa dojechaliśmy boczną drogą brukowaną kocimi łbami, wyboistą aż strach.
W Tczewie nie zatrzymywaliśmy się ani na chwilę i po wjechaniu na autostradę
ruszyliśmy do Gdańska. W drodze nasi chłopcy pomogli Cyganowi napompować koło u wozu,
a reszta wszczęła polemikę słowną z szukającym zaczepki pijanym furmanem.
W Gdańsku zatrzymaliśmy się na przedmieściu Św. Wojciecha u bratowej naszego
kierownika, która przyjęła nas bardzo gościnnie. Korzystając z tego, rozlokowaliśmy
się na dobre i postanowiliśmy założyć tu główną kwaterę, z której mieliśmy w
dniu dzisiejszym i nazajutrz robić wypady na zwiedzanie Gdańska, Sopotu i Oliwy. Jako
przewodników zaangażowaliśmy dwie bratanice pana Żurowskiego, które bardzo chętnie
zgodziły się na to.
Pierwszego dnia zwiedziliśmy Stare Miasto, które wieczorem wyglądało
bardzo tajemniczo, szczególnie przy niedostatecznym oświetleniu.
Nazajutrz przyszła kolej na Oliwę i Sopot. Oprócz tego po południu wybraliśmy się na
mecz piłki nożnej, rozgrywany pomiędzy Lechią Gdańsk a drużyną szwedzką
Djurgarden. Wieczorem oglądaliśmy film francuski Fanfan Tulipan.
Słowa zakazane
W czasie trwania obozu wspólnie zauważyliśmy, że z naszym słowotwórstwem jest coś
nieszczególnie. Nasunęła się myśl, aby każde wyrażonko uczcić
pięćdziesięciogroszówką. Późńiej okazało się, że o wiele praktyczniej byłoby
wykupić abonament, który nam wspaniałomyślnie pan monsieur, zwany Super pędzlem,
zaofiarował. Wspomniany abonament opiewał na sumę 25 gr. Za każde słówko ze
słownika wyrazów obcych i łaciny podwórkowej. Na nieszczęście ja z tego nie
skorzystałem, a miało to potem fatalne skutki.
Start honorowy rozpoczął Czesio Gajewski , który na docinku 100m zarobił 1 zł. Ja nie
chciałem okazać się słabszy, jako że mam tendencje do przodowania (jak już koledzy
zauważyli). W kilka chwil potem udało mi się zrównać z liderem i prowadzenia nie
oddałem już do końca. Prowadzenie objąłem wspominając kilkakrotnie o tylniej
części ciała oraz nieszczególnie wyrażając się o twarzy Nowickiego, a to brzmiało
mniej więcej tak: "Stul Wicek twarz, bo dostaniesz po...".
Równocześnie z opłatą 50groszową za przekleństwa i ordynarne odezwanie się do
kolegów, była stosowana i inna kara. Mianowicie, Krasiński za wyrywanie się z szyku
padał 5 razy "na pysk" w rów, śpiewając "Pocóż żeś mnie matuleńko
na obóz wysyłała". Ja z tej kary nie skorzystałem, tylko powiększyłem mój
rachunek o o dalsze 1,50 zł, gdyż jako były uczestnik obozu uczyłem Krasińskiego
padać słowami "Tadzik, protezy w górę i pyskiem o ziemię. Raz!", itp.
Później płaciliśmy za przestępstwa takie jak wspominanie o barciach, miodzie,
prosiarni, piekarni, królikarni, zakładach szwejsaparatury, przyrządach do cedzenia
mleka, fabryce żuru itp.
Ostatnio zapłaciłem 50 gr a konto słówek, gdyż zamiast odpowiedzieć na pytanie
"monsieura": co będziemy jeść na kolację? słowami: 50gr. powiedziałem coś
nieszczególnego i niesmacznego, co w ogóle nie nadaje się do jedzenia.
A oto wyniki końcowe współzawodnictwa:
I miejsce ja niżej podpisany 4.50zł
II miejsce Gajewski Czesław 2.50 zł
III miejsce Tertel Edward 1.50 zł
Pozostali zawodnicy spuchli finansowo.
Rymsza Bohdan
Na marginesie tego artykułu trzeba dodać, że kara ustanowiona za przekleństwa i wyrażenia niecenzuralne poskutkowała. Chłopcy przestali kląć, a jeśli ktoś zaklął, to tylko w ten sposób, że w miejsce właściwego wyrazu wstawiał 50 groszy.
16.VII. 1956r. Pożegnaliśmy Gdańsk i ruszyliśmy do Gdyni z zamiarem zwiedzenia portu, bo same znane nam już było z poprzedniej bytności na wybrzeżu. Na nasze szczęście, chociaż było już dosyć późno, znalazła się jeszcze jedna łódź motorowa, która powiozła nas na zwiedzanie portu. Zwiedzanie to uwiecznił zaupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, że czyni to nielegalnie, nasz operator Rymsza.
Fatalna noc
Było to w poniedziałek, 16.VII na etapie Gdańsk Wejherowo. Szybko mijały kilometry,
chociaż dokoła roziągał się uroczy krajobraz ziemi kaszubskiej. Wszyscy byli w
doskonałych humorach. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zaczął zapadać zmierzch. Tak jak
codzień, powstał problem znalezienia noclegu, więc postanowiliśmy wysłać
kwatermistrza i dwóch kolegów naprzód w celu zarezerwowania noclegów. Reszta
uczestników kręciła z tyłu w szalonym tempie 1015 km/godz. Była już szarówka,
kiedyśmy w jednej wsi zauważyli kolegów, którzy szukali noclegu. Już z daleka
poznaliśmy po ich posępnych minach, że nie znaleźli miejsca, gdzie by można było
przenocować. Wszędzie odprawiano ich z kwikiem. A że nie byliśmy prawie w ogóle
zmęczeni, i do tego była piękna ciepła noc, po krótkiej naradzie postanowiliśmy
jechać w nocy.
Pierwszym spotkanym miastem było Wejherowo. Tu na chwilę zatrzymaliśmy się, żeby
odpocząć. Po odpoczynku zrobiliśmy rundę honorową na rynku i z okrzykiem "hip
hip ko ko!" ruszyliśmy dalej ale zaraz zostaliśmy zatrzymani przez milicjantów w
celu okazania kart rowerowych. Na szczęście wszyscy karty posiadali, więc po krótkiej
formalności jechaliśmy dalej piękną asfaltową szosą.
Około godziny 24.00 zatrzymaliśmy się w lesie, rozpaliliśmy ognisko i już mieliśmy
zamiar kłaść się spać wokół niego, kiedy jak spod ziemi wyrósł gajowy i zaczął
"odstawiać gadkę" na temat niebezpieczeństwa pożaru lasu. W rezultacie
wytłumaczyliśmy mu, że nie chciano nas przenocować we wsi, więc z konieczności
musieliśmy się zatrzymać w lesie, bo przecież całą noc nie możemy jechać lub też
przespać bez ogniska. Zrozumiał wreszcie i nakazując ostrożność, odjechał do domu,
a my po wyznaczeniu kolejności wart spaliśmy przy ognisku do 6.00 rano.
Rano, dzięki staraniom kierownika, pojechaliśmy spać na siano do gospodarza, który,
chociaż będąc kaszubem, przyjął nas bardzo gościnnie i ulokował w stodole na
świeżym sianie, a później polecił córce przygotować nam śniadanie. Tak więc po
tej nocy przekonaliśmy się, że nie wszyscy Kaszubi są niegościnni, jak dotychczas
sądziliśmy.
Krasiński Tadeusz
17.VII.1956r.
Dosypianie na sianie było tak przyjemne, że przespaliśmy aż do godz. 13.00,
zapominając o tym, że śniadanie czeka na nas już od dawna, przygotowane przez trzy
sympatyczne panienki.
Po skonsumowaniu posiłku na elegancko zasłanym stole i wykonaniu pamiątkowych zdjęć z
rodziną gospodarza, wybraliśmy się w dalszą podróż, która została jednak przerwana
po raz drugi z powodu ulewnego deszczu, który zaczął padać po naszej półgodzinnej
jeździe. Radzi nie radzi, zmuszeni byliśmy zatrzymać się w PGR Wielestowo i
rozlokować się ponownie na sianie.
Ponieważ deszcz nie ustawał, a gościnni pegerowcy zapraszali nas do pozostania na
nocleg i urządzenia dla ludności wieczorku świetlicowego, zdecydowaliśmy się na
pozostanie. Na poczekaniu przygotowaliśmy repertuar, złożony ze śpiewów, tańców,
gry na harmonijce ustnej i artystycznego gwizdu oraz występów solowych kierownika
Żurowskiego. Zwerbowaliśmy również miejscowego grajka, który w przerwach występów
miał przygrywać do tańca.
Wieczorem po pracy zebrała się spora ilość pracowników PGR, a myśmy wyłazili ze
skóry, aby im uprzyjemnić wieczór. Mam wrażenie, że nam się to w pełni udało, bo
kiedy zakończyliśmy swoje popisy, ludzie niechętnie rozeszli się do swoich domów.
Ostatni etap
Po rekordowym etapie, zarówno pod względem długości (110km), jak i szybkości,
przekraczającej miejscami 20 km/godz., dojeżdżamy do miejscowości Szczecin Dąbie.
Początkowo nic nie wskazuje na to, że spędzimy noc na sianie i pod dachem.
Na szczęście znajdujemy piekarza, który w częściowo zburzonej stodole posiada sporo
siana. Dzięki jego gościnności, korzystamy z gorącej wanny i jemy kolację
składającą się z mieszaniny makaronowo płatkowej, popijamy to kawą i idziemy
spać.
Następnego dnia wykonujemy pamiątkowe zdjęcie z gospodarzami i po nadaniu zbędnych
rzeczy pocztą do Olecka, ruszamy do ostatniego, najkrótszego bodaj etapu, do centrum
Szczecina. Po drodze zawadzamy o dwa potężne dęby, pamiętające czasy Jagiełły. W
czasie dalszej drogi również padają rekordy. Na ˝ kilometrowym odcinku trasy nasz
kochany Bodzo trzykrotnie się wywraca, tłukąc się dotkliwie, co niezbyt pochlebnie
świadczy o jego umiejętnościach jeździeckich.
Nareszcie po trzech przeprawach przez mosty, na których obowiązuje ruch jednokierunkowy,
dojeżdżamy do portu Żeglugi na Odrze. Przejażdżka po porcie okazuje się zbyt słona
na nasze kieszenie, jak również obiad w pobliskiej restauracji, a więc rezygnujemy z
nich.
Po zwiedzeniu pięknego Muzeum Morskiego udajemy się do "Robotniczej", aby po
cenach bardziej przystępnych skonsumować obiad.
Następnie zwiedzamy "szybkościowo" miasto, które jest dość duże i ładne,
ale zarazem ogromnie zniszczone przez działania wojenne.
Po południu nieoczekiwanie dostajemy bilety na "Diabła wcielonego" z Gerardem
Philippem.
Wieczorem po spożyciu bułek z mlekiem w barze mlecznym, nadajemy rowery na stacji i
czekamy do 6.00 rano na pociąg do Poznania.
Szczecin Poznań pociągiem
Po zwiedzeniu Szczecina, zjedzeniu iezbyt obfitej kolacji w barze mlecznym, udaliśmy się
na dworzec kolejowy, gdzie mieliśmy czekać do samego rana na pociąg do Poznania.
Niektórzy w międzyczasie robili jeszcze wypady tramwajowe do miasta, ale większość
zmęczona całodzienną włóczęgą, a odzwyczajona od chodzenia piechotą spała gdzie
się dało.
Jazda pociągiem upłynęła dość szybko szczególnie tym, którzy byli pogrążeni w
błogim śnie.
Poznań okazał się miastem bardzo pięknym, lecz pierwsze kroki skierowaliśmy do baru,
gdyż nasze żołądki przyzwyczajone do obfitych posiłków, a szczególnie rano i
wieczorem, dopominały się o swoje prawa.
Następnie zwiedziliśmy miasto dosyć powierzchownie, a dłużej zatrzymaliśmy się
tylko w ogrodzie zoologicznym.
Po południu wyruszyliśmy tym samym środkiem lokomocji przez Toruń Olsztyn do Olecka.
Trochę statystyki
Według mapy samochodowej przejechaliśmy 724 km, a według licznika umieszczonego na
rowerze Tertela przeszło 800 km.
Rekordy
Podczas obozu pobito szereg rekordów.
Rekord defektów: Żurowski Władysław i Gajewski Czesław po 2.
rekord upadków na trasie Rymsza Bohdan.
Rekord w zjadaniu cukru w kostkach Nowicki Bogdan
Tu należy umieścić malutkie wyjaśnienie. Wszyscy otrzymywali równą ilość cukru
kostkowego podczas jazdy, lecz były też premie, których najwięcej zdobył Nowicki i
dlatego też skonsumował go większą ilość niż inni.
Rekord etapowy wynosił 110 km. Pobito go w przedostatnim dniu jazdy rowerowej, t.j.
21.VII. 1956r. Jak z tego wynika, etap ten był również najszybszy, lecz uczestnicy tego
nie odczuli, bowiem sprzymierzeńcem ich w tym dniu był pomyślny wiatr.
Wykonano 160 zdjęć, z czego udanych było niezbyt dużo.
Wydatki obozowe wyniosły 4987 zł i 17 gr., z czego na wyżywienie wydano 3000zł.