Kronika obozu kajakowego SKS przy Szkole Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącym w
Olecku
10.VII 23. VII. 55r.
Nasze władze:
Kierownik obozu Żurowski Władysław
Przewodniczący Rady Obozu Chodunaj Marian
Gospodarz Sikorski Wacław
Sanitariusz Sawicz Edward
Kronikarz i korespondent Nikolai Aleksander
Fotograf Tertel Edward
Nadworny rybak Krasowski Kazimierz
Wzmianka zamieszczona w Gazecie Białostockiej posiada kilka
nieścisłości, które należy sprostować.
W pierwszym rzędzie obóz nasz nie ma na celu przygotowania się do zawodów
kajakowych, a jest tylko obozem turystyczno krajoznawczym.
Po drugie w obozie bierze udział tylko 12 osób, a było zgłoszonych 14. W
ostatniej chwili na starcie zabrakło 2 kandydatów: Naumowicza i Szostaka.
Po trzecie kierownikiem obozu jest Władysław Żurowski, a nie Żurawski.
Pierwszy etap
Na zbiórkę w dn. 9 lipca 1955r. stawiło się tylko 11 uczestników. Dwóch,
popularnie mówiąc, nawaliło, ale mieli się zjawić podobno bezpośrednio przed
odjazdem, tzn. następnego dnia o godz. 9 tej. Następny dzień
nadszedł, a oni nie zjawili się. W rezultacie wyruszyło na trasę 12 osób.
Zanim jednak zaczniemy śledzić przebieg ich wędrówki, a raczej spływu, należy
cofnąć się wstecz i powiedzieć parę słów o tym, jak doszło do zorganizowania
obozu.
Otóż jeszcze w ubiegłym roku, wędrując po górach, postanowiliśmy w następnym
zorganizować obóz kajakowy. Postanowienia nasze weszły w stadium realizacji na
wiosnę tego roku. Dzięki staraniom, udało nam się uzyskać fundusze z Wydziału
Oświaty w Białymstoku. Pozostała tylko kwestia kajaków, które miała wypożyczyć Sparta i tu wynikła największa przeszkoda. W ostatniej chwili
odmówiono nam sprzętu. lecz po wielu targach, prośbach, groźbach i stosunkowo
niewielkiej opłacie, otrzymaliśmy 6 kajaków, bo siódmy był zbyteczny wobec
niestawienia się dwóch, zdawałoby się murowanych, kandydatów na tak wspaniałą
podróż.
Również w ostatniej chwili jeszcze jeden murowany kandydat, sławny Bogdan Rymsza zrezygnował z udziału w obozie. Zastępcę
na jego miejsce znaleźliśmy natychmiast, a został nim jeden ze sławnych saneczkarzy,
Wacio Sikorski.
Tak więc komplet, złożony z 11 uczestników plus kierownik, zebrał się przed
skocznią w Olecku o godz. 9.30. i rozpoczął pokonywać pierwszą przeszkodę na
trasie w postaci płotu ogradzającego przystań Sparty, bowiem drzwi wejściowe były zamknięte. Zawdzięczając temu wyjazd naszej ekipy został opóźniony
o godzinę.
Po ostatnich przygotowaniach i gromkim okrzyku Hip hip hura!,
wzniesionym na pożegnanie Olecka, ruszyliśmy gęsiego do wypływu rzeki Legi, aby po kilkunastu
minutach lądować przy młynie, celem przeniesienia kajaków na drugą stronę.
Pierwsza przeprawa poszła dosyć sprawnie, tylko największy kłopot miał Sikorski
z Krasulą, który okazał się za słaby do
transportowania kajaka.
Osobiście największe utrapienie miałem ze swoim kajakiem, którego świeża farba
przyklejała się przy każdym zetknięciu do nóg, rąk i ubrania.
Po dwóch godzinach jazdy, ujrzeliśmy jezioro Małe Olecko. Krótki postój,
poświęcony posiłkowi i łowieniu ryb, nie przyniósł spodziewanego rezultatu w
postaci ryb na kolację. Lepiej zrobili ci wszyscy, którzy przekształcili swoje
prześcieradła na żagle i, korzystając z dobrego wiatru, rozpoczęli żeglowanie, a
raczej mówiąc, posuwanie się żółwim krokiem po jeziorze.
Około godz. 16 ej wypłynęliśmy ponownie do rzeki Legi i po raz drugi lądowaliśmy w Nowym Młynie. Przeniesienie kajaków na drugą stronę poszło o wiele
sprawniej niż w Olecku, ale niestety dalsza jazda okazała się niemożliwa z powodu
braku wody. Próbowaliśmy ubłagać kierownika młyna, aby podniósł zastawy, lecz
prośby nasze okazały się daremne.
Tak więc nastąpił nasz pierwszy przymusowy postój i jednocześnie nocleg na świeżo
pachnącym sianie w PGR Nowy Młyn. Rozlokowanie w stodole nie trwało długo. Amatorzy
łowienia ryb ruszyli z wędkami na połów, żeglarze rozpoczęli montowanie żagli, a
kucharze przygotowanie posiłku. Okazało się, że rekordzistą w łowieniu ryb przy
młynie został Krasula, zwany inaczej Fafą,
którego karykaturę można oglądać poniżej.
W. Żurowski
Już o godz. 7. rano wsiedliśmy do kajaków. Z tyłu pracownicy młyna
spuszczali wodę. Droga była otwarta, można było jechać. Dość spory kawał drogi
przejechaliśmy wraz z idącą falą czołową, wyprzedziliśmy ją i nasze kajaki
zaczęły ocierać się kilami po kamieniach.
Korzystając z zdarzających się często wolnych chwil, powodowanych niskim stanem wód w
rzece, nasz Krasowski bardzo zaciekle zaczął uganiać się za
hybami. Co chwila rozbiegał się jego cienki głos, że ryba
została złapana.
Jeszcze kilka uprzykrzonych mielizn i jesteśmy przy młynie w Starosfach. Ale tu znów
niespodzianka młyn nie może puścić wody, dopóki nie napełnią się
zbiorniki regulacyjne. Bardziej niecierpliwy p. Żurowski, wymyka się pierwszy po
płytkiej wodzie, drugi jestem ja i mój towarzysz. Wygodniccy zostali przy młynie,
czekając do południa na spuszczenie wody.
Następuje najtrudniejszy chyba odcinek drogi. Ciągle dno kajaka ociera
się o kamienie, o jeździe nie ma mowy. rzeka jest zarośnięta i zawalona kłodami,
które może pamiętają jeszcze odległe czasy, kiedy ziemie te zamieszkiwali
Jaćwingowie.
Przybywamy do Pomian, gdzie spotykamy się z niezwykłą gościnnością i uznaniem
mieszkańców wsi dla naszego obozu.
Po obiedzie mamy krótki odpoczynek, tymczasem stan wód podnosi się znacznie, tak, że
bez większego trudu dojechaliśmy do wsi Babiki, gdzie zanocowaliśmy.
Kronikę tę uważam nie tylko jako opis podróży itp. Jest to podróż obfitująca w
momenty emocjonalne, podróż ucząca żyć w kolektywie, a przede wszystkim ukazująca
bogactwo i rozległość naszego kraju.
Dodając bardziej od siebie, powiem, że podróż ta jest dla mnie wzbogaceniem intelektu,
a także wyobrażenia malarskiego (zajmuję się tym). Przysłowie mówi:
podróże kształcą, a przysłowia są mądrością narodów.
Nikolai.
Babki Gąseckie Sypitki
Około godz. 7.oo wypłynęliśmy z Babek. Początkowo droga była ciężka i musieliśmy
przeciągać kajaki po mieliznach, które dawały się nam porządnie we znaki. Później
rzeka pogłębiła się, ale utrudniały posuwanie się częste kładki, przez które
trzeba było przeprawić się pod spodem lub przeciągać kajaki ponad kładką.
W następnym etapie spotykaliśmy na każdym kroku zawalone pnie drzew i gęste krzaki
wierzb zagradzające rzekę. Dwie z takich przeszkód usunęliśmy i to była nasza praca
społeczna. Przy ujściu do jeziora Selment rzeka była całkiem możliwa do posuwania
się. Na jeziorze Selment nastąpił dłuższy postój podczas którego nasi żeglarze
wypróbowywali moc swych żagli, a kucharze gotowali stare kury.
Nad wieczorem, kiedy skończył się upał, popłynęliśmy dalej, aby po dwóch
godzinach zatrzymać się we wsi Sypitki, gdzie miejscowi gospodarze przyjęli nas bardzo
gościnnie.
Nowicki Bohdan
Przymusowa kąpiel
W trzecim dniu rejsu zapał nasz nie zmalał, a raczej spotęgował się. Złożył się
na to szereg ciekawych zajść i pierwsze przygody. Jedną z nich była przymusowa kąpiel
Aldka i Benka podczas przeprawy przy młynie w Gąsiorowie. W czasie tej przeprawy los
tak chciał, by ofiarą kąpieli byli Nikolai i Taras. Pierwszy, podniecony przeprawą nie
zwracał uwagi na dno porośnięte zielskiem i usiane okrągłymi śliskimi kamieniami.
Ciągnąc kajak, zrobił nieostrożny ruch i runął w wodę jak bela, a że było
płytko, bo tylko 3 metry głębokości, zanurzył się cały, prawdopodobnie
zagruntował, a po wypłynięciu prychał, kichał i ochał, tłumacząc się, że nie
był przygotowany na taką kąpiel.
Załoga następnego kajaka, widząc zajście z Nikolajem, znalazła się w roli błaznów
i śmiała na potęgę, gdy tymczasem śliskie dno zgotowało im to samo, co Nikolajowi.
Drugi wpadł w wodę po pas, a że trzymał się kajaka, ciągnął go w trzymetrową
przepaść. Rad nie rad, musiał puścić się kajaka, by następnie zanurzyć się w
wodzie, a potem prychać i ochać.
Po tej przygodzie, dwaj pechowcy zajmowali się wyżymaniem ubrań i całkiem nie zwracali
uwagi na debatę reszty, która postanowiła nagrodzić śmiałków kostką cukru za
odwagę.
B. Taraszkiewicz
Sypitki, 12. VII. 1955.
Czwarty etap
Czwarty etap, jakkolwiek był w porównaniu z trzema pierwszymi, dość lekki, jednak
również obfitował w wiele niespodzianek i dostarczył dużo wrażeń.
Na jeziorze Rajgrodzkim np. zdarzył się nam niespodziewany wypadek. Płynąc do Rajgrodu
prawym brzegiem jeziora, łapaliśmy z Krasulą ryby na wędkę.
Mieliśmy już może pół torby, gdy zaczęła zbliżać się burza. Mimo moich
wysiłków i wiosłowania całym ciałem Krasuli, burza zaskoczyła
nas na najbardziej otwartym odcinku jeziora. Tak zaczęło rzucać kajakiem jak łupinką
orzecha, a wiatr wtłaczał co chwila do kajaka grzywy fal i niemiłosiernie obryzgiwał
Krasulę, który kurczowo trzymając się burt kajaka, zamykał co chwila oczy,
oczekując marnego zakończenia swego tak niedawno zaczętego życia. Wyraz jego twarzy
zmienił się z przerażonego na radosny, gdy szczęśliwym zbiegiem okoliczności
zabrała nas motorowa łódź rybacka, zdążająca do Rajgrodu. Tak zapalony rybak
musiał kilkunastominutowym i śmiertelnym strachem opłacić swoje rybackie zamiłowanie.
W. Sikorski
Woźnawieś, 14. VII. 55r.
Uwaga! Bój na trasie
Gdyby ktoś szedł brzegiem Kanału Woźnawiejskiego dnia 14. VII. 55r. mniej więcej o
godz. 10.00, ujrzałby niecodzienny i egzotyczny widok. Niecodzienny, bo na kanale tym
raz na 5 lat najwyżej przepływa jednocześnie więcej niż 5 jednostek
wodnych, a egzotyczny, bo nikt nie pamięta, by tymi wodami płynęli Arabowie.
Dwunastu ludzi o dość ciemnej skórze, w białych turbanach i różnokolorowych
płaszczach płynęło w tym dniu Kanałem Woźnawiejskim, pocąc się obficie i
krzycząc coś gardłowymi głosami w niezrozumiałym dla Polaka języku. Gdybyśmy jednak
przypatrzyli się bliżej tym postaciom, orzeklibyśmy, że są to Polacy dość dobrze
opaleni i że są to uczestnicy spływu kajakowego z olecka. Ale co to za turbany i
płaszcze? Chcąc to wyjaśnić, trzeba choć pobieżnie opisać Kanał Woźnawiejski.
Kanał ten to sześciometrowej szerokości koryto, pełne moczarki i innego zielska,
którego jest tutaj więcej bodaj niż wody. Po obu stronach kanału rosną kępy wiklin,
jako wymarzone miejsce dla naszego najzaciętszego wroga na tym odcinku trasy, jakim były
bąki, muchy i wszelkiego rodzaju owady.
Płynąc kanałem, musieliśmy stoczyć ciężki i nieoczekiwany bój z trzema
przeciwnikami, zielskiem, bąkami i niemiłosiernie palącym słońcem.
Sprzymierzeńcami, dzięki którym wygraliśmy bitwę, były płaszcze, które osłoniły
nasze ciała oraz ręczniki, którymi pozawijaliśmy głowy , a także wytrwałość i
samozaparcie wszystkich uczestników obozu. Dzięki tym sprzymierzeńcom, chociaż
pokłuci przez bąki, zmęczeni i wyparzeni przez słońce, najtrudniejszy etap mieliśmy
za sobą.
Wacek
Goniądz, 15. VII. 55r.
Etap ten należał rzeczywiście do najtrudniejszych. Szkoda tylko, że nie mieliśmy
aparatu fotograficznego, przy pomocy którego mogliśmy uwiecznić przeprawę Arabów
przez Kanał Wożnawiejski.
Kronikarz
Goniądz Rutkowskie
Trasa tego etapu nie była trudna, czego dowodem może być przebycie w tym dniu 47,5km
(dotychczasowy rekord). Najtrudniejszą przeszkodą do pokonania były liczne ostre
zakręty i potężne zakola, jak również 27 kilometrowy odcinek absolutnego
bezludzia, na którym nie spotkało się ani jednego osiedla czy też pojedynczej
chałupy, i gdyby nie kosiarze przybyli z odległych wsi na sianokosy, miałoby się
wrażenie, że ludzie w tych stronach nie istnieją. O zatrzymaniu się na dłuższy
postój nie było mowy, gdyż momentalnie jak na komendę zlatywały się chmary bąków
i rozpoczynały ucztę na naszych ciałach. Postoje więc robiliśmy bardzo krótkie,
wystarczające jedynie na parokrotne zanurzenie się w wodzie, celem ochłodzenia ciała,
rozgrzanego niemiłosiernie przez grzejące słońce.
Po 20 kilku kilometrach jazdy, wyłoniła się na horyzoncie pierwsza wieś i
zobaczyliśmy setki bocianów, zgromadzonych jakby na wiecu przedwyborczym. I nic
dziwnego, że okolice te obfitują w takie ilości boćków. Trzeba bowiem wiedzieć, że
na łąkach nadbiebrzańskich jest masa gadów i płazów, którymi bociany się żywią.
Z Goniądza kierownik wysłał swego partnera Eckarta do Olecka po aparat fotograficzny,
bo wszyscy wyrazili chęć posiadania pamiątkowych zdjęć. Zobaczymy, co z tego
wyniknie. Czy Eckart spotka nas w Łomży z aparatem szkolnym, którego dyrektor nie
chciał nam dać przy wyjeździe z Olecka, czy też przyjedzie z pustymi rękami?
Tymczasem biedak jedzie sam, a uczestnicy chcąc mu pomóc, wiozą na zmianę jego bagaż.
Rutkowskie, 15. VII. 55r.
Rutkowskie Łomża
Na tym odcinku ustanawiamy nowy rekord 49km w ciągu jednego dnia. Ktoś
niewtajemniczony mógłby pomyśleć, że musieliśmy się porządnie namęczyć, żeby
pokonać tak długą trasę. Otóż wcale nie. Nie zmęczyliśmy się bardziej niż na
pierwszych etapach, kiedy dzienna porcja wynosiła tylko do 20km. Pobicie rekordu
ułatwiła nam rzeka Narew, która po wchłonięciu w siebie wód Biebrzy, przyspieszyła
prąd i zaniosła nas w ciągu jednego dnia aż do Łomży. Tutaj oczekiwał nas Tertel z
aparatem i kolejno robił zdjęcie każdej załodze kajaka. Niestety, nie wszystkie z
tych zdjęć były udane i tylko jedno wyraźniejsze nadaje się do zamieszczenia w
kronice. Na nim kierownik kończy samotny rejs, dalej widać załogę jeszcze jednego
kajaka (Nicolai i Nowicki), a z lewej strony twarze dwóch przygodnych kibiców.
Podczas zwiedzania Łomży, spotykamy jednego ze zdrajców, który zamiast jechać z nami na obóz kajakowy, udał się do Łomży i został szefem kompanii na obozie PW. Sylwetkę jego można oglądać na powyższym zdjęciu. Posadziliśmy go w samym środku dla odróżnienia.
Noc pod gwiazdami czyli nocna jazda z przygodami
Ostatni odcinek spływu po Narwi, Łomża Nowogród, postanowiliśmy spędzić
nocując na kajakach pod gołym niebem.
Po opuszczeniu Łomży zatrzymaliśmy się w najbliższej wsi w celu przygotowania
obiadu, gdyż nie chcieliśmy korzystać z restauracyjnego, nauczeni doświadczeniem w
Rajgrodzie i Goniądzu. Niestety, tym razem i obiad przygotowany własnymi rękami okazał
się nie nadzwyczajny, bowiem we wsi prawie nic nie można było kupić. Zadowoliliśmy
się więc paroma litrami mleka i kartoflami oraz kawałkiem kiełbasy. Pomimo to, humory
dopisywały, a siły pozostało nam jeszcze na tyle, że rozegraliśmy przed wyruszeniem w
dalszą drogę mecz piłki nożnej na pobliskim pastwisku pomiędzy drużynami utworzonymi
z załóg kajaków + jeden gracz miejscowy. Wygrała, pomimo protestów, drużyna,
której kapitanem był kierownik Żurowski, w stosunku 3:0.
O godz. 18.30 popłynęliśmy dalej, z tym, że zatrzymaliśmy się w najbliższej wsi dla
zakupienia mleka na kolację. Po paru godzinach spotkaliśmy wieś, lecz o wyjściu z
kajaków nie było mowy, gdyż na brzegu spostrzegliśmy masę pijaków awanturujących
się i mogących nas zaczepić o byle co. Zrezygnowaliśmy więc z postoju i płynęliśmy
dalej, szukając na brzegach siana, z którego dałoby się w kajakach zrobić posłanie.
Siana jednak, pomimo przepłynięcia kilku kilometrów, nie znaleźliśmy. Dopiero, kiedy
wysiedliśmy na brzeg aby zjeść kolację, okazało się, że właśnie w tym miejscu
leżało siano. Szczęśliwiec, który pierwszy doniósł o tym, otrzymał w nagrodę 15
kostek cukru. Po kolacji i wymoszczeniu kajaków sianem rozpoczęło się sczepianie
kajaków jeden z drugim, aby wartownik pełniący służbę na pierwszym z nich, mógł
łatwiej kierować całą eskadrą, a reszta mogła spokojnie spać.
W kilka minut wąż utworzony z 6 kajaków posuwał się środkiem koryta rzeki i tylko
od czasu do czasu służbowy na pierwszym kajaku rzucał snop światła latarką i
kontrolował, czy wszystkie kajaki płyną.
Służba jednej załogi trwała półtorej godziny, potem pierwszy kajak odczepiał się i
płynął na koniec, a załoga drugiego rozpoczynała służbę i tak aż do rana. I
byłoby wszystko w porządku, gdyby w przewodniku, który posiadaliśmy, znalazła się
wzmianka o potężnym nowym moście wybudowanym w Nowogrodzie i gdyby trzecia zmiana warty
była trochę sprytniejsza i w czas zaalarmowała kierownika. Alarm nastąpił jednak
zbyt późno, bo w momencie, kiedy wąż wpływał pod przęsła mostu i niefortunnie,
źle kierowany przez Nikolaja, uderzył ogonem o betonową podstawę. W rezultacie dwa
kajaki oderwały się, bractwo obudziło się, myśląc, że stała się katastrofa.
Skończyło się na tym, że zatrzymaliśmy się tuż za mostem, aby po poinformowaniu
się u biwakujących żeglarzy, popłynąć 500m pod prąd, bo okazało się, że Pisa tam
właśnie wpada do Narwi.
Kilkanaście minut jazdy pod prąd, rozlokowaliśmy się nad Narwią po przeciwnej
stronie ujścia Pisy, aby doczekać do białego rana. Niektórzy dosypiali w kajakach,
inni wyszli na brzeg, a jeden ze śmiałków przeprawił się na drugą stronę Narwi i
rozpoczął próbę jazdy w górę. Próba ta nie trwała jednak długo. Wkrótce
powrócił i stwierdził, że posuwanie się Pisą pod prąd będzie nas kosztowało dużo
trudu.
Ponowny bój na trasie tym razem o chleb powszedni
Dotychczas nie mieliśmy większych trudności z zaopatrzeniem się w żywność.
Pierwszą niespodziankę w tym względzie zgotował nam Nowogród, miasteczko drewnianych
domków i bud, odbudowywanych kilkakrotnie po przejściu zawieruch wojennych. Okazało
się, że w mieścinie tej nie można kupić nic do zaspokojenia potrzeb żołądkowych, a
nawet o chleb trzeba toczyć formalną walkę, używając siły w celu dostania się do
sklepu. Żeby nie spryt, jakim natura obdarzyła niektórych z nas, głodowalibyśmy przez
cały dzień. Ponieważ o dostaniu masła czy też innego tłuszczu nie było nawet mowy,
postanowiliśmy zdobyć przynajmniej mleko, jaja i chleb, bo kawę i cukier mieliśmy
jeszcze w zapasie. Z chlebem poszło jakoś gładko. Zamiast wyczekiwać przed sklepem w
kolejce od godz. 5 rano, a potem przy wejściu do wewnątrz być narażonym na poważne
obrażenia ciała, kierownik udał się tylnym wejściem wprost do piekarni, gdzie po
długich targach z personelem zdobył dwa bochenki świeżego chleba. Z mlekiem i jajami
była trochę gorsza sprawa. Poszukiwania w całym mieście przyniosły bardzo nikłe
rezultaty. Tylko jedna gospodyni odstąpiła litr mleka, a wszystkie inne poniosły ranny
udój do mleczarni. Interwencja u kierowniczki mleczarni nie odniosła żadnego skutku,
bowiem ta służbistka okazała się niewzruszona jak głaz i z
zimną krwią raczej skazałaby nas na śmierć głodową, niżby miała odstąpić
szklankę mleka. Cóż więc pozostawało do zrobienia? Trzeba się było udać do
najwyższej władzy miejscowej, przewodniczącego Gminnej Rady narodowej, który dopiero
przez swoją małżonkę wystarał się nam o mleko i jaja, a nawet pozwolił skorzystać
ze swojej kuchni, celem przyrządzenia śniadania.
Po śniadaniu postanowiliśmy jak najszybciej pożegnać niegościnne miasto i zaszyć w
Puszczy Kurpiowskiej, u której wrót znaleźliśmy się. Postanowić łatwo, ale w jaki
sposób pokonać bystry prąd Pisy, który nie pozwala płynąć naprzód w tempie
dotychczasowym. Na wszelki wypadek kupiliśmy w sklepie kilka linek, których na
szczęście nie brakowało i wyruszyliśmy na podbój Pisy. Jazda przy pomocy wioseł
szła bardzo opornie, więc próbowaliśmy na zmianę ciągnąć kajaki na linkach, idąc
po brzegu. Niestety i ten sposób okazał się niezbyt skuteczny, gdyż liczne ostre
zakręty uniemożliwiały maszerowanie brzegiem i często musieliśmy ciągnąć kajaki
idąc po pas w wodzie. W rezultacie po dwóch godzinach takiego holowania i częściowo
jazdy, dobrnęliśmy do wsi Baliki, odległej o 2km od Nowogrodu drogą lądową i 4km
wodną. Tutaj po naradzie i poważnym zastanowieniu, postanowiliśmy czekać na holownik,
który rzekomo miał tego dnia płynąć w górę rzeki.
Baliki, 19.VII. 55r.
Przymusowy postój.
Według zapewnień kierownika nadzoru wodnego w Nowogrodzie holownik miał nadejść z
Ostrołęki przed południem, a tymczasem minęła godzina dwunasta, a takowy nie pojawił
się na horyzoncie. Rozpoczęliśmy więc zastanawiać się nad innym sposobem
przetransportowania kajaków do Pisza.
Tymczasem trzeba było przygotować obiad i tu znowu wynikła trudność, podobnie jak w
Nowogrodzie. Wieś kurpiowska biedna, nie była w stanie wyżywić dwunastu głodomorów.
Na szczęście kurczaki uratowały nam życie. Jedenaście z nich poszło pod nóż, a
dwunastemu udało się ujść z życiem, bo nasz kronikarz Nikolai, będąc jaroszem w
całym tego słowa znaczeniu, pogardził kurzym rodem i wypuścił ptaka na wolność. Do
kurczaków pewna bardzo miła staruszka dołożyła ziemniaków, inna odsprzedała
śmietany i obiad mieliśmy naprawdę wspaniały.
Po obiedzie czas upływał znowu na oczekiwaniu, łapaniu ryb i czatowaniu przy szosie na
samochód ciężarowy jadący w stronę Pisza.
Zbliżał się wieczór, należało znowu pomyśleć o kolacji. Mleko mieliśmy
zapewnione lecz z chlebem było krucho, gospodarze go nie mieli, gdyż sami jeździli po
chleb aż do Łomży. Kierownik, rad nie rad, musiał iść piechotą do nieszczęsnego
Nowogrodu, skąd przyniósł 1 kg chleba i 2 pudełka konserw rybnych. Całe szczęście,
że nazajutrz dzień rynkowy i można się było zaopatrzyć w masło, jaja i chleb.
Perspektywa jednak pobytu w miejscowości tak ubogiej w artykuły pierwszej potrzeby nie
uśmiechała się nam wcale, toteż wszyscy myśleli nad sposobem przebycia przestrzeni
dzielącej nas od upragnionego Pisza.
Na holownik przestaliśmy liczyć, pozostały tylko dwie możliwości, aby przewieźć
kajaki: albo wynająć furmankę albo samochód ciężarowy. Zdecydowaliśmy się na
drugą ewentualność. Z samochodem jednak nie była to taka prosta sprawa. Aby go
wynająć, należało udać się aż do Łomży odległej o 18 km i stamtąd dopiero
wynająć auto ciężarowe PKS. A któż to miał załatwić?
Do Łomży dojechałem rowerem wypożyczonym u sołtysa. W bazie PKS wynająłem
ciężarówkę. Razem ze mną przybyła przekupka, która chciała przewieźć do Pisza
zakupione na rynku czereśnie. Doczepiono więc do ciężarówki przyczepę.
Pojechaliśmy na rynek po czereśnie w potężnych koszach i załadowaliśmy je na
przyczepę, po czym wyruszyliśmy do Nowogrodu. Tu na moście oczekiwali uczestnicy
spływu. Po załadowaniu kajaków na ciężarówkę, usiedliśmy na przyczepę z koszami
czereśni. Przekupka pozwoliła nam konsumować czereśnie, a więc zabraliśmy się do
dzieła. Po kilkunastu minutach mieliśmy już dość obżarstwa.
Pokonanie przeszło 80kilometrowej odległości do Pisza zajęło nam półtorej godziny.
Przy wyładowywaniu kajaków nad Kanałem Piskim okazało się, że jeden z nich został
przedziurawiony. Płynący nim Taraszkiewicz po godzinie, przy pomocy specjalistów do
łatania dziur, naprawił kajak, więc mogliśmy wyruszyć kanałem do Mikołajek.
Przy ognisku.
19 czerwca o zmroku dojechaliśmy do śluzy Karwik. Po godzinie oczekiwania i załatwieniu
formalności przepłynęliśmy przez śluzę i rozłożyliśmy się obozem o 250 km od
jeziora Śniardwy. Dyżurujący kajak przygotował obfitą kolację. W opróżnianiu
garnków przodował jak zwykle Krasula i Taraszkiewicz pseudo Karaś. Po kolacji ustaliliśmy, że będziemy wartować po dwóch
kajakami. Pierwsza warta od godziny 23.00 do 0.10 przypadła mnie i Zygmuntowi Weissowi.
Ognisko potrzebne do przygotowania kolacji mieliśmy podtrzymywać całą noc. Wyprawa po
chrust udała się i zebraliśmy jego duży zapas. Poubieraliśmy się ciepło, jedni
poszli spać, a ja z Zygmuntem usiadłem przy ognisku. Od czasu do czasu któryś z nas
wstawał i chodził spojrzeć na kajaki. Podtrzymywany ogień wesoło trzaskał tak, że
nogi śpiących niejednokrotnie cofały się od ogniska. W lesie było cicho, tylko w
kanale ryby się pluskały i czasem daleko odezwała się spłoszona czapla. Po godzinie
warty zachciało się nam spać. na wszelki wypadek przemyłem oczy. Przy końcu
wartowania uszykowaliśmy posłanie i zbudziliśmy drugą wartę, Sikorskiego Wacka i
Krasulę. Wartowali oni do godz. 2.00. Krasula, zapalony wędkarz, zarzucał wędkę, ale
nic nie złapał. Przy końcu ich warty tak zaczęło nam dopiekać, że odsunęliśmy
się od ogniska. Trzecia warta, Nikoali i Nowicki, utrzymywała ogień dawnej wielkości.
O 3.00. rano wychowawca z Tertelem i Sikorski z Krasulą pojechali na Śniardwy na ryby.
Po trzech godzinach nasz sławny Krasula wrócił z trzema szczupakami, razem ponad trzy
kg. Po 7.00 zrobiliśmy śniadanie i wyjechaliśmy na jezioro Śniardwy. Amatorzy
żeglowania rozwinęli żagle zrobione z prześcieradeł i posuwali się żółwim
krokiem.
Święcki Czesław
Karwik 20.06.55.
Wypływamy na szersze wody
W Mikołajkach z trudnością dostaliśmy nocleg w stodole u autochtona , który
początkowo nie chciał nas wpuścić do stodoły, a dopiero po półgodzinnym
przekonywaniu zdecydował się na ustępstwo. To był pierwszy wypadek na trasie, aby
ktoś odmówił nam noclegu.
Krasula i jego marzenie.
Moim marzeniem wyjeżdżając na obóz, było łapanie ryb wędką lub błyszczką. Obozu
czekałem z niecierpliwością, ponieważ chciałem, aby się spełniło moje marzenie.
Na pierwszym przystanku w Nowym Młynie, ja, Krasula, zacząłem łapanie ryb, gdzie
zostałem rekordzistą, wyprzedzając o kilka ryb Tertela, zwanego Mutti. W dalszej podróży żadnych niespodzianek nie zanotowano.
Jezioro Śniardwy błysnęło wielką niespodzianką, ponieważ złapaliśmy od dawna
niespotykane szczupaki.
Finisz.
Obóz nasz został zakończony o dzień wcześniej, niż projektowano i nie w Węgorzewie,
a w Giżycku. Na kontynuowanie dalszej jazdy do Węgorzewa zabrakło nam czasu,
pieniędzy i chęci oraz sił, które wyczerpały się na tak długiej i uciążliwej
trasie.
I tak należy podziwiać, szczególnie tych najmłodszych z klasy VIII i IX, którzy na
równi z innymi, pokonywali bez szemrania wszystkie przeszkody, chociaż często brakło
im sił.
Na zakończenie należałoby podkreślić, że przewodniki Kajakiem z jezior
augustowskich i mazurskich do Warszawy, kajakiem po jeziorach
augustowskich i suwalskich oraz Dolina Wielkich Jezior
Mazurskich mają bardzo dużo niedokładności, które należałoby w
przyszłych wydawnictwach sprostować, aby w przyszłości nie narazić kogoś na
rozczarowanie z powodu niemożności posuwania się wodą na odcinku Nowy Młyn jezioro Selment. celowo wspominam tylko o tym odcinku, ponieważ tutaj
włożyliśmy maksimum wysiłku, przy holowaniu kajaków na sznurku środkiem prawie
wyschniętej rzeki Legi i pokonywaniu przeszkód w postaci zwalonych w poprzek rzeki
drzew, gołej wikliny, itp.
Całe szczęście, że nasze kajaki były masywne i odporne na szorowanie po kamienistym
dnie, w przeciwnym razie zmuszeni byśmy byli zawracać do domu już po dwudniowej
jeździe.
SKS z Olecka zakończył obóz kajakowy
23 lipca br. ukończony został w Giżycku obóz kajakowy, który został zorganizowany
przez uczniów z Olecka dla uczczenia V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w
Warszawie.
Uczestnicy obozu kajakowego przebyli trasę długości 350 km. Niejednokrotnie musieli oni
na najtrudniejszych odcinkach trasy (jak np. na odcinku od Olecka do jeziora Szelment)
zatrzymywać się na wiele godzin, aby oczyścić rzekę od zwalonych w poprzek drzew,
które uniemożliwiały dalszą jazdę.